Kraków bez wizji

Naprawdê nie dzieje siê nic

AGNIESZKA SABOR

 

Krakowskiego Nowego Miasta najprawdopodobniej nie będzie. Nie będzie 4 tysięcy miejsc pracy, biurowców, podziemnych parkingów i hoteli. Gdy po miesiącach utarczek z władzami miasta i bankrutującą koleją (właścicielami gruntu), amerykańska firma Tishman Speyer Properties miała rozpocząć prace budowlane, wicepremier Marek Pol po przeczytaniu tekstu w tygodniku „Nie” wstrzymał podpisanie tego najważniejszego dla Krakowa kontraktu. Żaden alternatywny program rozwoju miasta nie istnieje.

W 1257 roku, kiedy książę Bolesław Wstydliwy podpisywał akt lokacji Krakowa, nikt nie wiedział jeszcze, w co przerodzi się to niewielkie skupisko kilku osiedli w rozlewisku Wisły. Średniowieczni projektanci, wytyczając największy plac ówczesnej Europy i wyznaczając szachownicę ulic, musieli odznaczać się odwagą, przemyślnością i wyobraźnią. W XIII wieku nie potrzebowali jeszcze tak wielkiej przestrzeni, może nawet nie mieli wystarczającej ilości środków, aby ją utrzymać. Podjęli ryzyko, bo wiedzieli, jakiej przyszłości oczekują dla swego miasta. Ich szalone wizje (kto potrzebował wówczas czterech hektarów Rynku?) miały jednak konkretny, przeliczalny na zysk program, wykorzystujący to, co było bogactwem miasta – dogodne położenie na szlakach handlowych, złoża soli, bliskość dworu. Dlatego jedna inwestycja, często wspierana książęcym lub królewskim dekretem, pociągała za sobą następną, pojawili się studenci, zjechali Bawarczycy i Toskańczycy, aby tu właśnie robić interesy. Pusta przestrzeń lokacyjnego Krakowa wypełniła się szybko. Mądrze skalkulowane ryzyko zaowocowało bogactwem nie tylko materialnym.
W ciągu minionych siedmiuset lat Kraków zwielokrotnił liczbę mieszkańców i obszar, do dziś jednak to, co wykracza poza linię Plant – tak naprawdę nie istnieje. Nie tylko budowane w czasach komunizmu blokowiska, ale także historyczne Dębniki, Podgórze, Bronowice czy „stara” Nowa Huta to ciągle tylko dormitoria. Prawdziwe życie miasta nadal rozgrywa się w skali wyznaczonej przez średniowiecznych budowniczych.


CO TO JEST ZABYTEK?
Średniej wielkości niezamożne miasto w mozolnie dźwigającym się z kryzysu państwie nie zacznie nagle konkurować z metropoliami nowoczesności – nawet z Warszawą. Nie chodzi więc o potężne inwestycje. Raczej o precyzyjny i konsekwentnie realizowany projekt, który dokładnie określi, czym ma być Kraków za lat dziesięć, pięćdziesiąt, a może nawet sto. Jakie możliwości będzie dawać mieszkańcom i czego będzie od nich wymagać? Jak zamierza prezentować się przybyszom? W jaki sposób chce się bogacić? Na te pytania padają odpowiedzi mgławicowe. A coraz szpetniejszy wygląd współczesnego Krakowa stanowi tylko jeden z symptomów choroby, jaką jest brak odważnej i realistycznej wizji rozwoju dawno opuszczonej stolicy.
Truizmem jest twierdzenie, że przyszłością Krakowa jest jego zawarta w zabytkach, ściągająca turystów przeszłość. Problem w tym, że rozumienie pojęcia „zabytek” jest pod Wawelem niejednoznaczne. Oczywiście dumę każdego krakusa budzą odrestaurowane kamienice wzdłuż Drogi Królewskiej (cierpliwe oko odnajdzie między pstrokatymi szyldami i reklamami renesansowy portal) i błyszczące świeżym blaskiem wnętrze kościoła Mariackiego. Jednocześnie w kompletnym zapomnieniu dożywają swoich dni zabytki nie tak spektakularne, ale posiadające sporą wartość – także turystyczną. Najlepszym przykładem jest wzgórze Lasoty w starym Podgórzu. Rozciąga się z niego piękny widok na Kraków, ale niewielu odważnych tutaj dotrze, a ci, którzy trafią przypadkiem, uciekną przerażeni widokiem zamkniętego na kłódkę, wysmarowanego wulgarnymi graffitti kościółka św. Benedykta – jednego z najstarszych w Polsce. Może zdążą jeszcze zobaczyć, zanim rozkradną je sąsiedzi, resztki austriackiego systemu fortyfikacyjnego, który do dziś otacza dawną Twierdzę „Kraków” – rarytas dla znawców wojskowości. Albo wejść na tajemniczy kopiec Krakusa z VII wieku, użytkowany wyłącznie przez pijaczków. 
A Nowa Huta, pogardzana przez krakowian jako obce ciało? Mimo braku jakichkolwiek informacji czasem zaglądają tam turyści. Dla nich Plac Centralny, brama kombinatu, Arka Pana to świadectwa najnowszej historii Polski. Podchodzą do nich z szacunkiem, którego brakuje rdzennym mieszkańcom.
Londyńskie City, gęsto zabudowane wieżowcami, przez lata zamierało po godzinie osiemnastej. Nieliczni wieczorni przechodnie mogli być tylko nieuleczalnymi pracoholikami. Aby nadać dzielnicy pieniądza bardziej przyjazny charakter, władze miasta wybudowały więc w City kompleks Barbican Centre. Znalazły się w nim sale koncertowe i wystawowe, teatry, kina, biblioteka. Repertuar jest tu najwyższej klasy, bilety tanie, a drogę między biurowcami wskazuje żółta linia na chodniku.
Czy takim krakowskim Barbican Centre nie mogły stać się industrialne zabudowania dawnego Solvayu? Wielkanocni goście Elżbiety Pendereckiej czuliby się tu z pewnością znacznie lepiej niż w filharmonii, w której odgłos skrzypiec miesza się z dzwonkiem tramwaju. Przestrzeń wystawiennicza skusiłaby malarzy i muzealników. Może Kraków zasłynąłby z jakiegoś naprawdę ważnego międzynarodowego biennale albo festiwalu? Przy okazji uczczono by Papieża, który w tych właśnie zakładach pracował jako robotnik w czasie wojny. Tymczasem ciekawy zabytek architektury industrialnej wyburzono, aby w jego miejscu mogły pojawić się supermarkety.
Kraków ciągle potrzebuje swojego Barbican Centre. Może kolejną, jeszcze nie zaprzepaszczoną szansą są wspaniałe, rozrzucone po całym mieście poaustriackie forty, które – mądrze zagospodarowane – stworzyłyby rodzaj sieci, rozszerzającej żywą przestrzeń miasta?

STARE – NOWE
Wybiórcze myślenie o zabytkach objawia się w inny jeszcze sposób. Kiedy idea Nowego Miasta zaczęła nabierać kształtów, pojawili się niezadowoleni. Najmniej dyskutowano o kształcie i jakości samego projektu Tishmana. Najwięcej – o historii. Symptomatycznym argumentem był brudny przydworcowy bar „Smok”, nie mający żadnej wartości architektonicznej – dla niektórych jednak „kultowy”. „Tu pod tą gruszką drzemał Kościuszko” – śmiał się z dziwactw krakowskiego kultu historii Boy-Żeleński przed stu laty. Jednak gdy walczono o bar „Smok”, niemal bez echa zniknęła z pejzażu miasta kawiarnia „Fafik”, kojarzona, także plastycznie, ze starym „Przekrojem”. Wkrótce potem również sam (jakże krakowski!) tygodnik przeniósł się do Warszawy.
Jednocześnie bez przerwy dochodzi do architektonicznych ekscesów. Wszyscy w Krakowie pamiętają radną, która (na szczęście bezskutecznie) protestowała przeciw lokalizacji doskonale wpisanego w nadwiślański pejzaż Centrum Kultury Japońskiej „Manggha” – jej zdaniem niegodnego sąsiedztwa nekropolii polskich władców. Wkrótce potem u stóp Wawelu wybudowano modernistyczne kamienice, najzupełniej przeciętne. Kilkaset metrów dalej, obok bramy prowadzącej do renesansowej synagogi Remu’h, wyrosło toporne szklane pudło nowej restauracji, do dziś nazywanej przez sąsiadów „koszernym McDonaldem”. Na Zwierzyńcu w błyskawicznym tempie wzniesiono rozłożysty budynek mieszkalny. Zasłonił wieżę romańskiego kościoła Najświętszego Salwatora, XVII-wieczną drewnianą kaplicę św. Małgorzaty i zabytkowe wille na salwatorskim wzgórzu – nie wnosząc żadnej estetycznej wartości. Niedaleko, tuż nad Wisłą, powstał właśnie symbol przemysłowej turystyki – hotel Ibis; budowle takie, architektonicznie bezbarwne, budowane są z reguły przy wjazdach do miast, nigdy w ich centrach.
Przykłady można by mnożyć. W dodatku wszystko to odbywa się najczęściej bez porozumienia z kimkolwiek. Niedawno dokładnie naprzeciw kościoła świętych Piotra i Pawła stanął nowy pomnik – banalna w formie, jakby naruszona zębem czasu kolumna ze zdającą się z niej spadać postacią Piotra Skargi, wprowadzająca chaos w zabytkową przestrzeń. Zaskoczeni byli wszyscy: zarówno mieszkańcy, jak i architekci odpowiedzialni za dopiero co zrealizowany (choć również kontrowersyjny) projekt zagospodarowania placu. Wątłe protesty niczego jednak nie zmieniły. Przecież i tak wszyscy wiedzą, że Kraków nie ma szczęścia do pomników. Mickiewicz na Rynku także nie był najlepszym pomysłem, a jednak w ciągu stu lat wszyscy zdążyli się do niego przyzwyczaić. Tak też pewnie będzie ze Skargą – oswoimy się z jego brzydotą. Bo przecież, jak śpiewa Grzegorz Turnau, „naprawdę nie dzieje się nic”.

KRÓL WYJECHAŁ
A skoro mowa o piosenkach, przypomnieć jeszcze należy tę z refrenem zaczynającym się od słów: „nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. Przecież zawsze uważaliśmy, że Warszawa to tylko Sejm i Belweder, gdy tymczasem Kraków zachowuje status stolicy polskiej kultury. I rzeczywiście tak właśnie było – jeszcze niedawno, w czasach Kantora, Swinarskiego, Skrzyneckiego, Turowicza. Dziś z kultury chcemy uczynić nasz towar eksportowy. A jak wygląda rzeczywistość?
Najsłynniejszy polski teatr ratuje swoją kondycję zmianą nazwy, jakby przymiotnik „narodowy” miał jakąś magiczną moc. Inny teatr, niegdyś związany ze studencką kontrkulturą, przygotowuje głównie benefisy na użytek telewizji. Opera, nie dysponując własną siedzibą, wynajmuje pomieszczenia w Teatrze Słowackiego. Nie ma sali koncertowej z prawdziwego zdarzenia. Muzea zamykane są o piętnastej.
To prawda, zdarzają się w Krakowie ważne wydarzenia kulturalne – i to nawet regularnie. Stanisławowi Gałońskiemu, który co roku organizuje festiwal „Muzyka w starym Krakowie”, udało się nadać zabytkowym wnętrzom Krakowa inny charakter. Coraz trudniej jednak jest mu zapraszać gwiazdy, takie jak Jordi Savall – po prostu nie ma pieniędzy. Dobra impreza zamienia się więc pomału w poprawną. Janusz Makuch, organizator Festiwalu Kultury Żydowskiej, na kilka tygodni przed jego rozpoczęciem zawsze wpada w panikę. Znów nie wiadomo, czy uda się zapłacić rachunki. A przecież ten właśnie festiwal stanowi wizytówkę nie tylko Krakowa, ale całego naszego kraju w świecie – nigdzie nie ma podobnego święta kultury żydowskiej.
To prawda, pojawiają się inicjatywy zmierzające do rozbudzenia krakowskich dormitoriów. Jerzy Fedorowicz próbował mądrze wkomponować Teatr Ludowy w strukturę społeczną Nowej Huty. Na peryferiach Krowodrzy działa Katolickie Centrum Kultury, którego aktywność dawno już przekroczyła granice parafii. A ile zawdzięcza Kraków Andrzejowi Wajdzie i Krystynie Zachwatowicz?! To dzięki ich determinacji i ofiarności, wspartej pomocą Japończyków, powstało Centrum „Manggha” i mamy gdzie pokazywać kolekcję sztuki japońskiej Feliksa Jasieńskiego. To oni wymyślili niedawno „Socland” – nowoczesny i pozbawiony „ostalgii” sposób na dialog z przeszłością Nowej Huty.
Czas najwyższy, żeby „inicjatywy obywatelskie” zyskały realne, nie tylko finansowe wsparcie. I żeby zastanowić się, co i dlaczego jest dla Krakowa naprawdę ważne. Jak dotąd wszystko jest najczęściej dziełem przypadku. Przypadkiem wydaje się bowiem kalendarz imprez kulturalnych, w którym większość festiwali skupiona jest w miesiącach letnich. Pozornie nie powinno to dziwić – w wakacje najłatwiej przecież o publiczność. Ale jak sprowadzić gości do Krakowa jesienią albo zimą? Wtedy trzeba by odwrócić proporcje i sprawić, aby wierna i przygotowana publiczność, zwabiona gwarancją wysokiego poziomu, zechciała przyjechać właśnie tutaj, właśnie na to konkretne wydarzenie. Kulturalne ożywienie zimowego Krakowa przyniosłoby zaś realną – finansową – korzyść jego mieszkańcom. Byłaby to też rynkowa weryfikacja jakości oferty.
Przypadkiem okazał się festiwal „Kraków 2000”, w którym pod doskonale oddającym fenomen miasta hasłem „duchowość” zebrano imprezy tak różne i tak mało do siebie przystające, że odebrano temu słowu całą głębię. Najbardziej nawet otwartemu odbiorcy trudno było bowiem połączyć w spójną całość ikony, sztukę starożytnego Egiptu i dramaty Wyspiańskiego. A jeszcze trudniej – powiązać to wszystko z konkretnym miejscem w konkretnym kraju.
Przestrzenną metaforą wszechogarniającego chaosu jest Rynek. Zaistnieć może na nim każdy i zawsze. Wśród reklamowych parasoli „Żywca” i „Okocimia”, wśród straganów z plastikowymi smokami tańczą górale i dzieci z balonikami, kolekcjonerzy prezentują stare lampy, garncarze lepią naczynia z gliny, chłopcy w koszulkach Adidasa grają w koszykówkę. A wszystko to w kakofonii dźwięków: gitara elektryczna i ukraińska bandura, schrypnięty bas podstarzałego andrusa i cygański akordeon. Kilka lat temu ogłoszono międzynarodowy konkurs na zagospodarowanie tej przestrzeni. Zadaniem architektów było przekształcenie Rynku w reprezentacyjny salon miasta. Ich projekty – nie zawsze realistyczne, ale pobudzające wyobraźnię – włożono do szuflady.

NOWE MIASTO
Gdy nie umiemy poradzić sobie nawet z tym, co już mamy, trudno mówić o rozwoju. Owszem, ostatnio wybudowano parę przyzwoitych dróg i mostów – niezbędnych w dławiącym się spalinami mieście. Owszem, od czasu do czasu powstaje nowy budynek, o którym przez chwilę jest głośno. Tak było kiedyś z kościołem Królowej Jadwigi na Krowodrzy, nazywanym przez złośliwych kościołem „świętego Betona”, albo z postmodernistycznym seminarium księży Zmartwychwstańców obok półdzikich, wapiennych Skałek Twardowskiego. Niedawno tematem dyskusji stała się nowa, nawiązująca kształtem do mikrofonu siedziba Radia Kraków, szybko ochrzczona mianem „wiadra”. Teraz, bez większych nadziei na architektoniczny cud, oczekuje się na zakończenie budowy Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach – jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych współczesnej Europy.
Żadna z tych inwestycji nie może się jednak równać z tym, co budowano w Krakowie przed wiekami – i to nie tylko w czasach prosperity, ale także w okresach biedniejszych, gdy powstawały: barokowy kościół św. Anny, eklektyczne kamienice Talowskiego i Aleje Trzech Wieszczów. Żadna ze współczesnych inwestycji nie wywołała też naturalnych w takich sytuacjach konsekwencji – Centrum Kultury Japońskiej pozostaje wciąż kulturalną wyspą na sennych Dębnikach, o pomyśle lokalizacji Opery kilkaset metrów dalej dawno już zapomniano.
A przecież dobra architektura, ożywiająca nowe połacie miasta, otwiera przed nim kolejne możliwości. Kiedy Frank Gehry zbudował w Bilbao futurystyczne muzeum, do upadającego przemysłowego miasta zaczęły przyjeżdżać tysiące turystów. W Krakowie nikt nie myśli tymi kategoriami. Wciąż potrzebujemy Nowego Miasta – rozumianego zarówno dosłownie, jako nowoczesne centrum, jak i metaforycznie, jako inny, czerpiący z przeszłości i zdeterminowany przyszłością sposób myślenia nie tylko o architekturze. Nowe Miasto, jak niegdyś Rynek, mogłoby określić funkcje i ambicje miasta: turystyczne, kulturalne, naukowe, gospodarcze, finansowe. Stać się przestrzenią – realną i duchową – umożliwiającą miastu aktywne życie. Inaczej krakowian czeka w ich mieście tylko przyjemna wegetacja. A ubiegłoroczne hasło reklamowe jednego z biur podróży: „Zapraszamy do Krakowa – miasta paryskich kawiarń bez Paryża”, nie straci nic ze swej dwuznacznej trafności.

 

 

 

 

 

do góry

 

© 2000 Tygodnik Powszechny
Szczegółowe informacje o Redakcji; e-mail: redakcja@tygodnik.com.pl