Zagubione w przekładzie

ANDRZEJ FRANASZEK

 

To, co w powieści tajemnicze, zakryte, magiczne, po przeniesieniu na ekran staje się co najwyżej spektakularne.

W której to było klasie? Czwartej? Piątej? Przyniesiona przez tatę książka o tajemniczym tytule i nazwisku autora. J.R.R. Tolkien, „Władca Pierścieni”, wydanie „Czytelnika” w przekładzie Marii Skibniewskiej, trzy grube tomy w twardej oprawie, niepokojące ilustracje Jerzego Czerniawskiego. „Władca” zagarnął mnie natychmiast i całkowicie, przyniósł przepustkę do innego, ciekawszego świata.


Na straży Tajemnicy


Dziś myślę, że po raz pierwszy powieść Tolkiena przeczytałem w najwłaściwszym momencie, na granicy między dzieciństwem i początkami dorastania.
Wiele z jej sensów było wtedy dla mnie niezrozumiałych, jak choćby elementy satyry (skądinąd dość ciepłej) pod adresem brytyjskiego społeczeństwa, jaką pisarz zawarł w obrazie Shire, a emocjonalna złożoność postaci, zwłaszcza stopniowa, bolesna przemiana Froda, Powiernika Pierścienia – przekraczała chyba moją ówczesną znajomość ludzkiej natury. Mimo to, właściwie od pierwszych słów, motta i zaklęcia z budzącą niepokój, wibrującą frazą „w krainie Mordor” – zostałem uwiedziony. Śródziemie budziło fascynację, tęsknotę, niepewną swych przyczyn. W porównaniu z nim otaczająca rzeczywistość bladła, wydawała się jedynie spłowiałą kopią świata prawdziwego.
„Władca Pierścieni” to zaproszenie do przygody, zaczynającej się za progiem rodzinnego domu. Mijając granicę Shire, główny bohater powieści, Frodo, rozpoczyna wędrówkę, która do głębi zmieni jego samego. Odtąd już nic nie będzie takie same – bezpieczne, oswojone, oczywiste. Podobną przygodę przeżywają czytelnicy, dowiadując się (czy przypominając sobie) o złożoności, niedocieczoności życia. Bohater to w gruncie rzeczy chłopiec, który – z pomocą mistrza, Gandalfa – poznaje świat i siebie, zostaje poddany ciężkim próbom, mierzy się ze złem, dorasta. Dorosłość nie oznacza jednak zapomnienia i oschłości; wszystko, co przeżył, naznacza go bowiem na zawsze.
Jak każdy mit, również opowieść o Pierścieniu jest wieloznaczna, złożona, nie daje się sprowadzić do poczciwej bajki. Zło i dobro, smutek i radość są ciasno z sobą splecione. Ukazana rzeczywistość jest krucha, stoi na progu kolejnej przemiany, to, co zdawało się odwieczne i niewzruszone – zapada się w przeszłość. Elfowie odpłyną z tego kontynentu, krasnoludy zanurzą w czeluściach kopalń, stare twierdze skruszeją, zaklęcia zostaną zapomniane – my, ludzie pozostaniemy sami. Przygodę chłopca zastąpi codzienność dorosłego.
Czymś intymnie mi bliskim we „Władcy Pierścieni” jest swego rodzaju poczucie nostalgii, skurcz serca – że przychodzimy zbyt późno, to, co najważniejsze, jest już za nami. Materializacją tego przeświadczenia są w powieści relikty wcześniejszych cywilizacji, nieskończenie przekraczające wszystko, co mogą wznieść potęgi czasów Froda i Aragorna, cienie minionych królestw. Ale gdy bohaterowie przepływają obok gigantycznych posągów władców Gondoru, myślimy także o czymś osobistym, duchowym. O poczuciu spóźnienia, utraty, wygnania. Jakby należał się nam czas inny, mniej marny, inne dziedzictwo.
Lektura „Władcy Pierścieni” jest wspaniałą lekcją wyobraźni, bo to, co opisane jest punktem wyjścia dla naszych domysłów – mglistych, ale przez to jeszcze ciekawszych. Tolkienowska rzeczywistość zdaje się falować jak zasłona, która ukazuje wiele, ale skrywa jeszcze więcej, a pod tym, co już poznaliśmy, kryją się kolejne tajemnicze warstwy. Dlatego grozę budzą wszelkie interpretacje, próbujące zmienić mit w płaską alegorię, identyfikujące powieściowe Zło z sowieckim totalitaryzmem czy nuklearnym zagrożeniem albo widzące w przygodach bohaterów opis narkotykowego „tripu”.
Tak mit czytają mieszkańcy Ziemi Ulro, których suchy, zadufany rozum, okrutny Urizen pozbawił odczuwania tajemnicy. Bo najważniejsze w dziele Tolkiena jest przypomnienie o złożoności. O walce toczonej między Dobrem a Złem (którego nigdy nie da się do końca wyplenić), o tym, iż świata nie można pochwycić za pomocą jedynie praw nauki. Budując swoje krainy, Tolkien broni wyobraźni, w gruncie rzeczy wyobraźni religijnej, gwarantującej, iż jest coś więcej niż przypadek, gra sił, instynkty. Staje na straży Tajemnicy.

Udosłowniona metafora


Na pozór niewiele można zarzucić ekranizacji pierwszej części „Władcy Pierścieni”, która triumfalnie wkracza na ekrany polskich kin.
Twórcy filmu, pod dowództwem reżysera Petera Jacksona, zasadniczo dochowali wierności fabule powieści (choć pojawiają się też znaczące skróty – zniknął np. Tom Bombadil) oraz tolkienowskiej wizji świata. Raczej nie pozwalają sobie na hollywoodzką łatwiznę, rażące uproszczenia czy jakiegoś rodzaju polityczną poprawność.
Aktorzy tworzą bardziej może zgrany zespół niż konstelację gwiazd, ale to tej akurat opowieści odpowiada, bo twarze zbyt znane utrudniałyby uwierzenie w opowiadaną historię. Tak więc Gandalf Iana McKellena nie przesłania sobą powieściowego pierwowzoru, jak stałoby się niewątpliwie, gdyby czarodzieja grał np. Sean Connery. Zmieniający się, doroślejący Frodo (Elijah Wood), wierny Sam (Sean Astin) czy wreszcie Bilbo (Ian Holm) nie budzą większych zastrzeżeń, postaci Boromira (Sean Bean) i Aragorna (Viggo Mortensen) przypominają, iż łatwiej przedstawić postać targaną pokusami niż jednoznacznie szlachetną. Co bodaj najważniejsze, udało się uniknąć komizmu wynikającego z różnic wielkości bohaterów i niscy hobbici nie wyglądają pokracznie.
Filmowy świat jest bogaty, pełny, przygotowany ze scenograficznym rozmachem, ma nawet pewien wdzięk i czytelnikowi książki nie stwarza dyskomfortu. Imponuje Shire – zbudowany od podstaw, „prawdziwy”, pokazana skrótowo, ale celnie, choćby w ładnych początkowych scenach z udziałem dzieci. Czasem jedynie – jak w krainach elfów – wizja scenografa (oparta na ilustracjach Alana Lee i Johna Howe’a) jest zdecydowanie zbyt słodka. Wielką zaletą są też piękne krajobrazy Nowej Zelandii, od czasu do czasu niepotrzebnie „poprawiane” w komputerze.
Na uwagę zasługują też kostiumy, charakteryzacja, ogólna koncepcja wyglądu postaci – od detali takich jak zapinki płaszczy po oszpecone twarze orków. Znakomity jest dynamizm scen zbiorowych walk, świetnie nakręconych i zmontowanych.
Wreszcie tzw. efekty specjalne, czyli idol współczesnego kina. Jackson zasadniczo uniknął przesady, komputerowo wygenerowane bitwy mają ciekawą, powściągliwą koncepcję plastyczną, niektóre przynajmniej z budowli (siedziba Sarumana czy Moria) oddają chyba intencje autora powieści. Oczywiście ciągle jeszcze komputer ustępuje człowiekowi (a w tym przypadku: aktorowi pokrytemu grubą warstwą charakteryzacji). Czasem więc miast grozy otrzymujemy komizm – jak w scenie walki z trollem, przypominającym cokolwiek spotworniałego E.T.
Gromadzę drobne fakty i zdawkowe pochwały w gruncie rzeczy po to, by ukryć zasadnicze wrażenie. A jest nim w pierwszym rzędzie niestety obojętność. Bowiem to, co w powieści tajemnicze, zakryte, magiczne, po przeniesieniu na ekran staje się co najwyżej spektakularne. Udosłowniona metafora traci swoją siłę. Gdy w powieści Gandalf walczy z przedwiecznym złem, monstrualnym Balrogiem – zasadniczo domyślamy się jedynie jego postaci, czując, że nie o szczegóły wyglądu tu idzie. Komputerowa wizualizacja pozbawia tę postać symbolicznych znaczeń, każąc myśleć jedynie o technologicznej sprawności przemysłu kinowego.
Ten zarzut dotyczy chyba filmu jako całości. Piszę „chyba”, zastanawiając się, jak odbierają ekranizację widzowie, którzy nie czytali książki. Ile z jej piękna mogą się domyślić? W jakiej mierze tolkienowska Opowieść zmienia się im w jedynie ciąg przygód, pojedynków, tricków?

*


Siedząc w kinowym fotelu miałem mieszane uczucia. Z jednej strony przypominałem sobie powieść, jej kolejne odczytania i kusiło mnie, by znów po nią sięgnąć. Z drugiej – odczuwałem pewne zażenowanie. Oto wielka opowieść mojego dzieciństwa, wspomnienie, któremu jestem wierny (komu łatwiej dochować wierności niż dziecku w sobie?) została spłaszczona, obnażona, sprowadzona – być może wbrew woli twórców ekranizacji – do przygodowej fabuły.
Wzruszenie wyobraźni miało zostać przetłumaczone na obecność obrazu. Przekład jest wierny, ale poezja w nim ginie...



„Władca pierścieni”, cz. I „Drużyna pierścienia”, reż. Peter Jackson, scen.: Philippa Boyens, Peter Jackson, Fran Walsh, zdj. Andrew Lesnie, scenogr. Alan Lee, Grant Major, muz. Howard Shore; występują: Sean Astin (Sam), Cate Blanchett (Galadriela), Orlando Bloom (Legolas), Sean Bean (Boromir), Ian Holm (Bilbo), Ian McKellen (Gandalf), Viggo Mortensen (Aragorn), Christopher Lee (Saruman), John Rhys-Davies (Gimli), Liv Tyler (Arwena), Hugo Weaving (Elrond), Elijah Wood (Frodo) i inni, prod. USA 2002.

 

 

 

 

 

do góry

 

© 2000 Tygodnik Powszechny
Szczegółowe informacje o Redakcji; e-mail: redakcja@tygodnik.com.pl