Prowincja czy metropolia?

Z prof. Jackiem Purchlą, historykiem sztuki i ekonomistą, rozmawia Agnieszka Sabor 



AGNIESZKA SABOR: – Przed pięciu laty opublikował Pan książkę pod wymownym tytułem „Kraków – prowincja czy metropolia?”. Czy Kraków łatwo zauważyć na mapie Europy? 
JACEK PURCHLA: – Dziś nie ulega już wątpliwości, że wzrost gospodarczy skupia się w metropoliach, zwłaszcza w tzw. węzłach glokalnych, czyli takich, które łączą w sobie globalność z lokalnością. Największe z nich – Nowy Jork czy Tokio – skupiają wszystkie zglobalizowane funkcje w dziedzinie polityki, ekonomii, kultury czy informacji. Pytanie tylko, co określamy mianem metropolii. Są to miejsca, które promieniują swoimi ponadlokalnymi funkcjami. O tym, czy miasto jest metropolią, decyduje nie jego wielkość, ale złożoność zadań, które ma pełnić. Anglicy określają to pojęciem „diversified city” – miasto skomplikowane, o dużym stopniu złożoności. Europa wykreowała dwie metropolie globalne – Londyn i Paryż. Do statusu trzeciej aspiruje ponownie Berlin, który na początku XX wieku był już przecież Weltstadt. Metropolią globalną (ze względu na pozycję Rosji) staje się Moskwa. Dalej idą tzw. „europole”, grupa trzydziestu miast, które wypełniają jakieś funkcje ponadlokalne. Patrząc na mapę Europy łatwo dostrzec coś, co fachowcy nazywają „blue banana” – „niebieskim bananem”, który od Liverpoolu, poprzez Londyn i Paryż, wzdłuż Renu, przez Zurich, aż po Turyn i Mediolan skupia największe metropolie i aglomeracje. Strefa „blue banana” to dziś gwarancja sukcesu i najlepszy adres dla inwestorów.
Dlatego miasta znajdujące się na zewnątrz „niebieskiego banana” powinny zrobić wszystko, żeby wejść do ligi miast o znaczeniu europejskim. Aspiruje do niej także Kraków. Porównuję go często z dwoma innymi miastami o podobnej wielkości: Zurichem, który jest bardzo ważny nie tylko jako lotniczy węzeł komunikacyjny, ale także jako siedziba wielkich banków i dzienników. A także z Frankfurtem nad Menem, który jako jeden z największych ośrodków dyspozycji kapitałowej i węzeł komunikacyjny jest metropolią, choć – paradoksalnie – trudno w nim o atmosferę twórczego fermentu, mógłby więc mieć wobec Krakowa liczne kompleksy.
Czy w obecnej sytuacji polskiego państwa te krakowskie aspiracje mogą zostać zrealizowane, czy też pozostają jedynie w sferze marzeń? 
– W Polsce do roli „europolu” pretenduje Warszawa. Na pewno jej się to udaje, ale także za cenę ograniczenia funkcji metropolitalnych innych miast – Gdańska, Poznania, Wrocławia, Krakowa. Tę zależność łatwo zrozumieć, porównując Polskę z Niemcami. Tamtejsza tradycja urbanizacji historycznie jest bardzo podobna do polskiej. To tradycja policentryczna i dziś nikomu nie przeszkadza, że obok Berlina są Frankfurt, Monachium, Kolonia, Hamburg, a każde z tych miast ma jakąś komplementarną funkcję metropolitalną. W Polsce jest Warszawa, a później długo, długo nic.
Nasza klasa polityczna nie zrozumiała w ciągu ostatnich dziesięciu lat prostej ekonomicznej prawdy – że wzrost i rozwój państwa generują wielkie miasta. Regiony potrzebują silnych stolic. W połowie XIX wieku, kiedy w Monarchii Austriackiej tworzono podstawy pod nowoczesny samorząd, inny status otrzymał Wiedeń, inny Lwów, a jeszcze inny przewidziano dla małych miasteczek. Grzech pierworodny potrzebnej i słusznej reformy ustrojowej z 1990 roku polegał na tym, że nie odróżniała ona gminy wiejskiej od wielkomiejskiej. Na to w 1998 roku nałożyła się reforma regionalna, która zignorowała oczywiste argumenty ekonomiczne. Polska może się dziś wybić na sześć, najwyżej osiem metropolii, ale nie na szesnaście! Tymczasem mamy szesnaście słabych regionów i co najmniej osiem stolic regionalnych, które metropoliami nie zostaną, gdyż nie są w stanie podjąć międzynarodowej rywalizacji. Bo jakie atuty mają Kielce czy Rzeszów wobec wielkich miast niemieckich? Taką rywalizację mogą podjąć Kraków, Poznań, Wrocław – ale reforma odbyła się ich kosztem.
Odbudowywaliśmy państwo pod hasłem decentralizacji, ale w rzeczywistości skupiliśmy wszystkie funkcje metropolitalne w Warszawie. Obserwujemy np., jak interesy ministerstwa transportu, a zwłaszcza interesy Portu Lotniczego Okęcie i LOT-u sprawiły, że świadomie ograniczano znaczenie lotnisk w Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku. Gdyby nie blokowano wejścia Lufthansy do Krakowa, pewnie istniałyby już połączenia lotnicze z Berlinem i Monachium. Ich brak degraduje. Na naszych oczach upada tutejszy ośrodek telewizyjny, wycofują się symbole ogólnopolskiego rynku prasy. Do Warszawy ucieka kapitał. Ostatni wielki krakowski bank, Bank Przemysłowo-Handlowy, po zakupieniu go przez Hypovereinsbank, ma już prezesów w Warszawie. W dodatku spora część budżetów naszych wielkich miast to subwencje – scentralizowane państwo ciągle manifestuje swój brak zaufania do samorządów. Nie ma już marginesu swobody. Oczywiście w Poznaniu nadal odbywać się będą targi, a w Gdańsku będzie port. Kraków natomiast traci resztki swej metropolitalności jako regionalne centrum mediów i dystrybucji kapitałowej. Pytanie, co w tej sytuacji powinien robić. 
– Właśnie, co jest szansą Krakowa?
– Kraków ma potencjał. Tyle tylko, że coraz bardziej rozmieniany jest on na drobne. Jako ośrodek uniwersytecki i wielkie centrum życia kulturalnego miasto powinno rozwijać zadania metropolitalne, które są mu przypisane od dawna. Tymczasem podstawowa, akademicka funkcja Krakowa nie przekracza dziś granic lokalności. Studiuje tu sto tysięcy młodych ludzi, ale nie ma prawie w ogóle studentów zagranicznych. Kosmopolityczna atmosfera Krakowa to mit. Nie potrafiliśmy zachęcić choćby Ukraińców, Niemców, Słowaków, Austriaków, Węgrów, żeby z tym miastem – położonym dokładnie między Budapesztem, Wiedniem, Berlinem i Warszawą – łączyli swoją przyszłość. A przecież nasz uniwersytet jest całkiem niezły. 
Niewykorzystaną szansą Krakowa jest jego dziedzictwo. W Wenecji na jednego mieszkańca przypada stu czterech turystów. W Krakowie ta proporcja wynosi jeden do pięciu. Nie życzę mu, aby stał się drugą Wenecją – musimy mieć świadomość, że turystyka masowa to szansa, ale też ogromne zagrożenie. Miasta, które są dziś centrami wielkiej turystyki, płacą za to ogromną cenę. Chodzi o ustalenie, co Kraków mógłby wchłonąć bez szkody dla swoich zasobów. Bo z dziedzictwem kulturowym jest dokładnie tak samo, jak z naturalnym. Konflikt o Tatrzański Park Narodowy świetnie pokazuje biegunowość postaw: z jednej strony ekstremalna postawa obrońców przyrody, którzy woleliby, żeby nikt do lasu nie wchodził, z drugiej, prymitywna próba skomercjalizowania wszystkiego, co się tylko da. 
Miasto spotkań, konferencji, seminariów, międzynarodowej turystyki – to przyszłość Krakowa. Ci, którzy przyjechali tu na początku lat 90., zdążyli się już nacieszyć autentycznością. Teraz trzeba czegoś więcej – infrastruktury. W tym sensie projekt Kraków 2000 został zmarnowany. Nie dał miastu centrum konferencyjnego, które uprawniłoby go do skutecznej rywalizacji z Budapesztem czy Pragą. Szkoda, że Kraków nie skorzystał z lekcji Glasgow czy Bilbao, gdzie śmiałe inwestycje w infrastrukturę kulturalną stworzyły zupełnie nową jakość. 
Dziś nikt nie jest na tyle naiwny, by izolować dziedzictwo od praw rynku. Jesteśmy w Krakowie przyzwyczajeni do dziewiętnastowiecznego myślenia o zabytku w kategoriach sacrum, ale nie powinno być żadnej sprzeczności między widzeniem w zabytku narodowego symbolu, a jednocześnie zasobu i potencjału, który powinien być wykorzystany dla rozwoju miasta. 
– A jednak ta sprzeczność interesów jest w Krakowie bardzo widoczna.
– Gospodarzymy tym potencjałem bardzo nierozważnie. Konflikty, które ostatnio wstrząsają Krakowem, to dowód zwycięstwa rabunkowej, doraźnej eksploatacji nad perspektywicznym myśleniem o zasobach miasta. Kraków wchodzi pomału w latynoamerykański model urbanizacji. Na naszych oczach rezygnuje się z zasad, które decydowały o środkowoeuropejskim standardzie miasta. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku samorząd był nie tylko kreatorem prestiżowych założeń urbanistycznych, ale i surowym kontrolerem powstającej zabudowy. Pilnowano m.in. wysokości powstającej zabudowy czy linii regulacyjnej ulicy. Standardy, których przestrzegano, wygenerowały wartość, jaką jest Kraków epoki historyzmu, secesji, modernizmu. Dziś mało kto myśli o rozwoju miasta w kategoriach kompozycji przestrzennej (ostatnim przejawem takiego myślenia jest historyczne centrum Nowej Huty).
Gmina nie tylko wydaje się pozbawiona skutecznych instrumentów kontroli i sterowania rozwojem, ale sama współuczestniczy w falandyzowaniu przestrzeni miejskiej. Brak publicznej dyskusji i jawności działania w tym zakresie stanowi nie tylko cofnięcie cywilizacyjne, ale jest dziś zjawiskiem moralnie dewastującym. Przykładem może być spór o IVACO – kompleks handlowy, który miałby powstać w jednej z najpiękniejszych dzielnic miasta. Z jednej strony widzimy wylot ulicy Piłsudskiego i Błonia, które są owocem myślenia pokoleń krakowskich urbanistów. Tuż obok Aleje Trzech Wieszczów – przykład monumentalnej wizji urbanistycznej, konsekwentnie realizowanej przez samorząd Krakowa w trudnym okresie Dwudziestolecia: Muzeum Narodowe, Biblioteka Jagiellońska – symbole metropolitalnej funkcji Krakowa, duchowej stolicy Polski. Te reprezentacyjne, wspaniale skomponowane przestrzenie miałyby teraz zostać przełamane przez banalną, komercyjną architekturę. Taki kompleks handlowy nie musi znajdować się w tym miejscu. Uwłaszczanie się na wartościach kulturowych w najbardziej prestiżowej, reprezentacyjnej strefie łamie dotychczasowy kod miasta. To oparte na żonglowaniu procedurami administracyjnymi, pozbawione wizji psucie Krakowa obniża jego atrakcyjność. Dziś spekulacja zagraża nawet takim miejscom, jak Salwator, Sikornik, dolina Rudawy. Architekci nie myślą już w kategoriach urbanistycznych. Brak rozstrzygania podstawowych kwestii architektonicznych za pomocą konkursów i programowy brak jawności działań inwestorów degradują przestrzeń kulturową Krakowa. 
– Skąd bierze się ten coraz bardziej widoczny chaos? 
– Kraków nie ma pomysłu. Kłopot polega na tym, że jest to miasto stosunkowo duże, bo cała aglomeracja liczy około milion mieszkańców. Takiego miasta nie da się schować pod stół. Sterowanie jego potencjałem ekonomicznym to rzecz skomplikowana, zwłaszcza że po 1989 przeżywa ono gwałtowną zmianę, bo w całej Polsce zmieniły się zupełnie reguły gry w miasto. W warunkach gospodarki nakazowo-rozdzielczej było ono tylko jednym z licznych problemów w wielkim systemie centralnego planowania i rozdzielnictwa. Upodmiotowienie gminy – samorząd, który odtworzono w 1990 roku – dało Krakowowi nowy instrument, ten sam, który uczynił to miasto wielkim w średniowieczu i w epoce największych prezydentów XIX i XX wieku: Dietla, Zyblikiewicza, Lea. Wtedy samorząd był czynnikiem wzrostu. Dziś – niestety – nie. Szybko skończył się czas uwolnionych po 1989 rezerw prostych. Teraz rozwój Krakowa wymaga nowych impulsów.
W nauce o mieście mówi się o jego funkcjach endogenicznych i egzogenicznych. Działalność Rady Miasta skupiła się na odczuwanych przez mieszkańców bolączkach wewnętrznych, endogenicznych. I trzeba powiedzieć, że Kraków w ciągu ostatnich kilku lat zanotował na tym polu szereg sukcesów: zbudowano nowe mosty, usprawniono połączenia między dzielnicami, w przyszłym roku zostanie ukończone południowe obejście autostradowe. Miasto stało się piękniejsze, co stanowi zresztą także owoc scentralizowania, bo Kraków korzysta z Narodowego Funduszu Ochrony Zabytków Krakowa. 
Istnieje jednak poważna bariera mentalna. Po doświadczeniu komunizmu myślenie o mieście sprowadzamy do wymiaru technicznego i inżynieryjnego. Pamiętam nasze pierwsze dyskusje w Komitecie Obywatelskim w 1989 roku, kiedy większość moich uczonych kolegów martwiła się o pułap przydziału gazu. To myślenie o mieście na poziomie rury i szyny. Tymczasem miasto, zwłaszcza duże, jest organizmem o wiele bardziej skomplikowanym. Wiele ze spraw rozpatrywanych przez Radę Miasta można by rozwiązać na poziomie dzielnic – dziś kompletnie ubezwłasnowolnionych. Samorząd pracuje na poziomie taktycznym, a nie strategicznym. A bitwa o przyszłość miasta rozgrywa się gdzie indziej – na poziomie strategii. O niej jednak w Krakowie się nie myśli. 
– Czy strategią dla Krakowa może być kultura?
– Również kultura. Nazwiska Kantora, Wajdy, Pendereckiego, Szymborskiej mówią o wielkości Krakowa – nie zniszczonego przez wojnę, oddalonego od wielkiej polityki totalitarnego reżimu – w czasach komunistycznej siermięgi. To wielkie źródło po roku 1990 zaczęło wysychać. Czy młodsza generacja krakowskich twórców ma szansę uplasować się w uniwersalnej kulturze anno Domini 2010, 2020? Widać wyraźnie, że nie. I tu trzeba zająć się kulturą instytucjonalną, która niewątpliwie przeżywa teraz w Polsce głęboki kryzys. Nawet wielkie instytucje- symbole przeżywają kłopoty, nie tylko finansowe, ale także tożsamościowe. Na naszych oczach zmienia się bowiem model konsumpcji kultury. W ciągu dziesięciu lat otwarliśmy się na świat: Polacy jeżdżą, są coraz bardziej wymagający. Wystawy w rodzaju „Polaków portret własny” w czasach izolacji były wielkim przeżyciem, ale teraz odbieralibyśmy je pewnie inaczej, bo mamy dostęp do wielkiego rynku sztuki za granicą.
Dlatego tak ważna jest spójna polityka kulturalna. A tej w Krakowie nie ma. Brakuje przede wszystkim koordynacji między różnymi jej aktorami. Rządowi podlegają największe i najważniejsze instytucje kulturalne, m.in. Wawel, Muzeum Narodowe, Stary Teatr oraz wyższe uczelnie artystyczne. Samorząd regionalny zarządza m.in. Operą, Filharmonią, Teatrem Słowackiego i kilkoma ważnymi muzeami. Instytucje gminne mają przede wszystkim charakter lokalny. Miasto nie posiada więc instrumentu kreowania wielkiej strategii zewnętrznej poprzez kulturę. Takim narzędziem mógłby być wielki międzynarodowy festiwal sztuki w Krakowie. Jego inicjacji służył eksperyment roku 1992 – Europejski Miesiąc Kultury zorganizowany po raz pierwszy w Europie Środkowej pod patronatem Wspólnot Europejskich. Logicznym następstwem tego sukcesu był projekt Kraków 2000. Jego trwałą wartością pozostaje wiosenny Festiwal Beethovenowski, owoc kreatywności i menadżerskich talentów Elżbiety Pendereckiej. Poza tym jednak wielki wysiłek związany z Krakowem 2000 nie pozostawił rozpoznawalnego na zewnątrz znaku, takiego jak Vratislavia Cantans, Warszawska Jesień, nie mówiąc o szeregu festiwali od Budapesztu i Pragi, przez Wiedeń i Salzburg, aż po Edynburg. Popełniliśmy grzech zaniechania. Nie zrobiliśmy nic. Wielu ludziom ciągle wystarcza myślenie, że Kraków jest pępkiem świata. A to dowód na prowincjonalizm, a nie szansa na metropolię. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

do góry

 

© 2000 Tygodnik Powszechny
Szczegółowe informacje o Redakcji; e-mail: redakcja@tygodnik.com.pl