Do speców
od reklamy
Lektura artykułu „Palec Boży” („TP” nr
32/2002) i zdjęcia naruszonych Sukiennic, poza oczywistym wstrząsem
jak po cudownym uniknięciu wypadku, przejmują nadzieją, że
może te wydarzenia położą tamę lekkomyślności. W czasie
urlopu podróżuję z rodziną po Polsce i wszędzie widzimy to
samo: fasady kamienic zasłonięte bohomazami, na których jedna
pani rozpakowuje loda, a druga wydaje się, przepraszam, dłubać
w zębach. Im bardziej banalny produkt, tym większa reklama.
Czy trzeba było prawie tragedii, aby zauważyć, że olbrzymie
reklamy oszpecają?!
Trwa remont fasady Uniwersytetu Wrocławskiego. Rusztowania zasłonięto
półprzezroczystą siatką, na której powtarza się logo firmy
prowadzącej prace. Wyeksponowanie nazwy wydaje się uprawnione,
a poza tym nie każdy musi widzieć, jak przebiega remont. Choć
rozumiem, i tak żałuję, że nie można zobaczyć
uniwersytetu. Po co jednak komuś bannery reklamowe na tego
rodzaju budynkach?! Anglicy mają gigantyczną Coca-Colę na
Picadilly Circus, ale ten symbol wrósł tam po dziesięcioleciach,
jak element architektoniczny. Nikt jednak nie zrealizował pomysłu
rozwieszenia na frontonie Buckingham Palace prześcieradła z
wizerunkiem psa oblizującego się po zjedzeniu Pedigree Pal. Jeżeli
zasłaniamy Sukiennice kiczem reklamowym, to, niestety, daleko
nam jeszcze do Europy.
Inny „kwiatek”: w książeczce dołączonej do płyty
ze ścieżką dźwiękową filmu „Pragnienie miłości”
na lśniącej, czarnej powierzchni fortepianu w miejscu, gdzie
spodziewalibyśmy się napisu Steinway, widnieją złote litery
banku sponsorującego powstanie filmu. Czy nikomu nie przyszło
do głowy, że wystarczyłoby dyskretne logo banku, gdzieś na
obrzeżu pudełka? Oto propozycja dla ambitnych i operatywnych
specjalistów od reklamy: jeżeli Wasza firma naprawdę
sponsoruje remont Sukiennic, wydrukujcie małe zdjęcie tego
zabytku w rogu opakowana Waszego produktu, z odpowiednią
adnotacją. Zrozumcie wreszcie, że nachalne reklamy stają się
irytujące. Natomiast wszystkim ludziom dobrej woli proponuję,
aby utworzyli prywatną listę barbarzyńców działających
przeciw kulturze polskiej, i kupowali produkty w ilościach
odwrotnie proporcjonalnych do powierzchni zajmowanej przez ich
reklamy na zabytkach. Jeśli nie przekonują argumenty rozumowe,
może trafi do głowy spadająca sprzedaż.
JACEK GODLEWSKI
(Gdańsk)
Pomysły na
miasto
Z dużym
zainteresowaniem przeczytałem w „TP” nr 2 i 9/2002
publikacje o stanie i możliwościach rozwoju polskich miast.
Pierwsze pytanie, postawione w tytule wywiadu z prof. Jackiem
Purchlą – „Prowincja czy metropolia?”, jest
chrakterystyczne dla ducha dyskusji o roli miast w Polsce.
Dominuje tendencja: wszystko albo nic. Lotnisko międzynarodowe
i autostrady, uniwerstytet, turystyka, festiwale, parkingi, big
business, jeżeli porównanie, to naturalnie z Paryżem lub
Berlinem. O kosztach, nie tylko tych materialnych, najczęściej
się milczy. W moim odczuciu, kryje się za tym duża doza
megalomanii i kompleksów. Tak postawione pytanie sugeruje,
jakoby dla polskich miast istniały wyłącznie dwie możliwości
i w konsekwencji wymusza, w obliczu posiadanych środków, jedyną
możliwą na dzisiaj odpowiedź: prowincja i prowincjonalność
czeka na nas i nasze miasta. Czy między metropolią a prowincją
istnieje pustka? A może prowincja, po podliczeniu kosztów i
obciążeń metropolii, wcale nie jest złym rozwiązaniem?
Problem tkwi w pojęciu „pomysł na miasto”. Jeżeli
przyjmiemy tezę o złożoności zjawiska, jakim jest miasto, za
słuszną, wykluczymy możliwość stworzenia jednego pomysłu,
bo nawet średniej wielkości miasto potrzebuje ich wielu. Współczesność
dostarcza szeregu przykładów: Bilbao, londyńskie doki,
Internationale Bauausstellung (IBA), Emscher Park w niemieckim
Zagłębiu Ruhry, francuski masterplan dla Lille, holenderski
Randstad i projekty przekształcenia terenów poprzemysłowych w
szeregu miast Europy, od Lizbony poprzez Zurych do Lipska. Cechą
wspólną tych przedsięwzięć, przy niezaprzeczalnych różnicach,
jest rezygnacja z jednorazowej, spektakularnej akcji na rzecz długofalowego
i kompleksowego procesu przekształcania miasta. Problem nie leży
więc w wypracowaniu „pomysłu na miasto”, lecz w
przełożeniu go na działanie w dynamicznym procesie i
umiejscowieniu tego ostatniego w żywym organizmie, jakim jest
miasto. Guggenheim Muzeum Franka Gehry w Bilbao jest jedną z
wielu akcji w procesie przebudowy tego miasta. Ta jest
najbardziej medialna, ale nie jedyna.
Zdynamizowanie procesów urbanistycznych jest odpowiedzią na
warunki, jakie narzuca miastom ekonomia i konkurencja rynkowa.
Miasta nie są jednak skazane na rolę „junior
partnera”, muszą jedynie konsekwentnie i jasno formułować
własne cele oraz wykorzystywać wszystkie możliwości ich
realizacji. Nie oznacza to również braku kontroli społecznej.
Wymienione przedsięwzięcia charakteryzuje jawność i aktywny
udział opinii publicznej. Już z tych dwóch warunków wynika,
że proces programowania i kierowania rozwojem miasta stawia
dzisiaj daleko wyższe wymagania w stosunku do biorących w nim
udział aktorów, niż tradycyjne metody. Dotyczy to zarówno
planistów, architektów, ekonomistów, jak i potencjalnych
inwestorów. Szczególnie zaś lokalnych polityków,
administracji oraz opinii publicznej.
Podpisuję się całym sercem pod postulowanymi przez Bogusława
Sonika kręgami ambicji Krakowa: Małopolska, Polska, Europa środkowa,
kontynent. Wskazują one drogę wyjścia z dylematu
„prowincja czy metropolia” oraz pola działania dla
przyszłych „pomysłów na miasto”. Dodałbym do
nich jeszcze jeden wewnętrzny krąg, może najważniejszy: Kraków
i jego mieszkańcy.
WŁODZIMIERZ GÓRKO
(architekt i urbanista, Zurych)
Chybione
wyzwanie
List
„Zamach stanu architektów” Marcina Szweda
(„TP” nr 7/2002) nie może pozostać bez odpowiedzi.
Powołując się na mechanizmy demokratyczne pan Szwed daje
receptę na uzdrowienie „zatęchłej” atmosfery
Krakowa. Demokracja stwarza rzeczywiście wiele możliwości.
Pozwala także na publikację bałamutnych twierdzeń autora
cytowanego listu.
Marcin Szwed odwołuje się do tekstu Agnieszki Sabor
„Naprawdę nie dzieje się nic”, („TP”
nr 2/2002). Nadtytuł tego bardzo dobrego artykułu: „Kraków
bez wizji” wyjaśnia zawartą w nim tezę, z którą
trudno się nie zgodzić. Jednak pan Szwed idzie dalej,
odczytuje w tekście pani Sabor stwierdzenia, jakich autorka nie
użyła. Zdanie, że w Krakowie „jak wiatru brakuje śmiałych
pomysłów, które przewietrzyłyby narastającą stęchliznę
miasta”, przypomina teorie całkiem nie nowe. Już w
czasie okupacji hitlerowskiej podjęto tu „śmiałe”
wyburzanie „ruder”, szczególnie w otoczeniu Wawelu
i na Kazimierzu. Drugi raz „zatęchły” Kraków
wietrzyć miał nowy wiatr historii, wiejący od Nowej Huty.
Zdaniem Marcina Szweda, winnymi kryzysu Krakowa są nieudolne władze
miasta i konserwatorzy zabytków. Ulega stereotypowi, że
ochrona zabytków jest zawsze w opozycji do rozwoju. Nie wie, że
brak zatwierdzonej wizji programowej i urbanistycznej Krakowa
jest odbierany przez środowiska konserwatorskie jako zagrożenie
dla rozpoznanych i zdefiniowanych wartości zabytkowych. One
powinny być nie tylko chronione, ale także stanowić kanwę
dla harmonijnego rozwoju miasta, łączenia tradycji i przyszłości.
Warunek jest jeden: dziedzictwo nie może być uszczuplane przez
realizacje, które niszczą krajobraz kulturowy, inspirowane
przez egoistyczne ambicje współczesnych architektów, bądź
doraźny interes czy źle pojmowany prestiż inwestorów.
Walory zabytkowe są faktem obiektywnym. Ich ochrona była i
jest obowiązkiem dotychczasowych władz Krakowa, a będzie także
stanowić powinność władz wybieranych w nowych kadencjach.
Wynika to z przepisów prawa polskiego i konwencji międzynarodowych.
Dyktuje to również zdrowy rozsądek. Dziedzictwo jest
niezbywalnym kapitałem Krakowa. Jego wykorzystanie dla rozwoju
miasta nie może mieć jednak charakteru pasożytniczego.
Dlatego chybione jest nawoływanie pana Szweda do odebrania
konserwatorom możliwości „ochrony świętych kamieni
przed intruzami” oraz oskarżanie ich, że zmierzają do
„przekształcenia miasta w zakurzony skansen”. Również
nie na miejscu jest przeciwstawianie ochrony starego Krakowa
odwadze Paryża, gdzie baron Haussmann nie wahał się przed
wyburzaniem partii miasta i gdzie zbudowano piramidę przed
Luwrem. Prefekt Sekwany Haussmann działał w trzeciej ćwierci
XIX w. Dzisiaj w cywilizowanym świecie obowiązują inne
standardy. Poza tym Paryż to Paryż, a Kraków to Kraków. Małpowanie
nie jest obowiązkowe, choć już dawno nasz Wieszcz pisał, że
„co Francuz wymyśli, to Polak polubi”...
Autor listu oczekuje nowości w obrębie Plant. I chyba ich się
nie doczeka. Teren Starego Miasta to zaledwie 0,7 km kw. wypełnione
bez reszty zabytkowym układem z autentyczną zabudową
historyczną. Tu kreacja jest skończona i podlega ścisłej
ochronie jako Pomnik Światowego Dziedzictwa. Miasto liczy
jednak blisko 400 km kw. i może rozwijać się na nowych
terenach. Słusznie pisze pani Sabor, że „dobra
architektura, ożywiająca nowe połacie miasta, otwiera przed
nim kolejne możliwości”. Ale do tego potrzebna jest
strategiczna wizja miasta. Że jej nie ma, to nie wina
konserwatorów i obrońców dóbr kultury.
DR
Zbigniew Beiersdorf
były główny konserwator
zabytków Krakowa
Pseudo-unowocześnianie
Niedawno wracałem
do Krakowa samolotem, który z jakichś powodów okrążył
miasto od południa i leciał na lotnisko w Balicach od wschodu.
Pomimo świetnej widoczności i niedużej wysokości, w morzu
blokowisk oraz byle jakiej podmiejskiej zabudowy nie byłem w
stanie odnaleźć starego Krakowa, łącznie z Wawelem! Piękny,
stary, „prawdziwy” Kraków, którego architekturę
chciałby „unowocześniać” pan Marcin Szwed z Tel
Awiwu, to niewielki ułamek miasta. W większości, nie tylko z
powodu komunizmu, ale także architektów, jest ono brzydkie i
przygnębiające. Nawoływanie do rewolucyjnego pseudounowocześniania,
akurat starego Krakowa, świadczy tylko o dużym
prowincjonalizmie! Na architektoniczny ratunek czeka nie średniowieczna
i dziewiętnastowieczna część miasta, lecz pozostałe 80-90
proc. – brzydkie, zabiedzone i niefunkcjonalne.
PROF. ANDRZEJ ZABORSKI
(Kraków)
Zamach stanu
architektów
Szczytem odwagi architektonicznej w królewsko-stołecznym mieście
Krakowie są secesyjne ławeczki na Plantach. Agnieszka Sabor, w
tekście „Naprawdę nie dzieje się nic”
(„TP” nr 2/2002), celnie ujęła sytuację. Jak
wiatru brakuje śmiałych projektów, które przewietrzyłyby
narastającą stęchliznę miasta. Rosną szpetne samowole, jak
np.: pomnik-koszmarek z szabelką, na miejscu kościoła p.w. św.
Marii Magdaleny. Konkursy architektoniczne stały się pułapką
na naiwnych wierzących, że w obrębie Plant można postawić
coś więcej niż budowle na miarę XXI wieku, np. kosz na śmieci
art déco. Zwycięskie projekty trafiają do szuflady. Poza
projektem zagospodarowania Rynku Głównego, ten sam los spotkał
np. Muzeum Nauki „Copernicanum”, które miało zapełnić
pustą działkę na Placu Wszystkich Świętych. Do dziś stoi w
tym miejscu goła ściana sąsiedniego budynku i kiosk Ruchu.
Kraków potrzebuje postaci na miarę barona Georges’a
Haussmana, który wyburzył w Paryżu całe dzielnice otwierając
bulwary, które do dziś wyznaczają krwiobieg miasta.
Kraków może uratować tylko zamach stanu. Na ulice wysłać
trzeba patrole architektów. Wycelować rulony projektów w urząd
miasta i siedzibę konserwatora zabytków. Konserwę wśród
radnych i konserwatorów wyśle się do obozu reedukacyjnego na
szczycie piramidy Luwru. Trzymać się ich będzie tam, aż
nauczą się, że można ze smakiem łączyć historyczne z
nowoczesnym, i bez zająknienia będą recytować klasyczne
teksty postmodernizmu. Pomysł byłby dobry, gdyby miasto jęczało
w garści okrutnych najeźdźców, którzy za punkt honoru
stawialiby sobie przekształcenie Krakowa w zakurzony skansen.
Gdyby radę narzucił nam wrogi tyran (najlepiej, a jakże, z
Warszawy), natomiast mieszkańcy nie mieliby wolności słowa
ani wpływu na to, kto nimi rządzi. Tymczasem Krakowem rządzi
rada miasta wybrana przez jego obywateli oraz grono urzędników
wywodzących się z najszacowniejszych środowisk miasta.
Demokracja działa na tyle dobrze, na ile mądrzy są
demokratycznie wybrani przedstawiciele. Korzystanie z wolności
słowa polega na celnym używaniu słów. To truizmy, ale nie
przyswoiliśmy ich sobie jeszcze, skoro osoby szkodzące miastu
wybierane są na kolejne kadencje. Zaduch architektoniczny,
artystyczny i akademicki w Krakowie będzie trwał, dopóki nie
obudzi się w tym mieście społeczeństwo obywatelskie. Za każdą
pozycją z czarnej listy nieudanych projektów stoi przecież
nazwisko decydenta winnego „szkodnictwa”. Każdy
„pomnik z szabelką” ma urzędnika, który nie dopełnił
obowiązków pozwalając na samowolę. Można zacząć od skreślania
pewnych nazwisk na kartce wyborczej i dopilnowania, by decyzje
podejmowane na korytarzach rady miasta nie były zapominane.
Grupy nacisku mogłyby egzekwować od władzy konkretne
deklaracje oraz wpływać na konserwatorów miasta, by ci
przestali pojmować swoją misję jako ochronę świętych
kamieni przed intruzami, ale jako czuwanie, by nowa architektura
łączyła się ze starą. Jak dzieje się to np. w zabytkowym
Paryżu (Luwr, Les Halles).
Środowisko „TP” wiele dało miastu w przeszłości.
Jeśli debata wokół wizerunku architektonicznego Krakowa
zapoczątkowałaby proces przemian, gotów jestem wsiąść w
samolot, by po raz pierwszy wziąć udział w wyborach samorządowych.
MARCIN SZWED
(Tel Aviv, Izrael)
|