Wokół Siedmiu słów

Popielgrzymkowy katechizm

KS. ANDRZEJ SZOSTEK MIC

 

Im krótszy tekst, do tym obszerniejszych komentarzy zwykle zachęca. Ks. Tomasz Węcławski sam się zastrzega, że jego dopowiedzenie ma jedynie rudymentarny charakter, tak też traktuję swój głos: jako szkic i pytanie bardziej, niż jako odpowiedź. Mam – generalnie biorąc – trzy uwagi:

Po pierwsze, punktem odniesienia wolałbym uczynić nie samą ostatnią papieską pielgrzymkę, ale tę pielgrzymkę jako kontynuację poprzednich. Wszystkie one układają się bowiem w pewien ciąg, proces wielorakiego dojrzewania, na który składają się zarówno tematy poszczególnych papieskich podróży, jak i dramatyczne wydarzenia, które rozegrały się w Polsce na przestrzeni ostatniego dwudziestolecia, a wreszcie – związane z tymi wydarzeniami oraz podróżami papieskimi – przemiany w postawach Polaków. Nie chcę tu opisywać tych przemian ani tym bardziej ich oceniać, łatwo bowiem o tendencyjne uproszczenia. Ale na przykład: uderzająca jest różnica pomiędzy sposobem relacjonowania przez środki masowego przekazu pielgrzymki w roku 1991, a tonem, jaki towarzyszył przekazom z dwóch ostatnich papieskich wizyt. Czym się ta różnica tłumaczy? Z pewnością odegrała tu rolę kondycja zdrowotna Papieża. Jest coś wzruszającego w tym odruchu głębokiego współczucia, serdecznej solidarności z Człowiekiem, który trudem i chorobą silniej jeszcze przekonuje o swej miłości do Boga i człowieka, silniej do niej zachęca niż słowami, skądinąd poruszającymi swą głębią i trafnością. Być może u podłoża tej zmiany leży też wstyd i poczucie winy, że wtedy, w 1991 roku, gdy Papież po raz pierwszy przybył do wolnej znów Polski – on, który tak tę wolność w nas podtrzymywał i tak o nią przed Bogiem i ludźmi zabiegał – został przyjęty tak nieprzyjemnie. Ale to dzięki tamtej właśnie wizycie uświadomiliśmy sobie, że Jan Paweł II to nie przede wszystkim papież-POLAK, lecz PAPIEŻ-Polak; następca św. Piotra, którego także my, Polacy winniśmy słuchać, tak jak winni go słuchać katolicy w Niemczech, Holandii i Ameryce. Fides ex auditu. Bez umiejętności oraz gotowości do słuchania papieża i każdego, kto głosi Ewangelię, nie pogłębimy naszej wiary. Może jednak dziś słuchamy Jana Pawła II uważniej niż osiem lat temu. Może więcej w nas modlitewnej ciszy, bez której trudno dosłyszeć głos Pana. Może lepiej rozumiemy, że ambitna formuła Polonia semper fidelis jest raczej życzeniem i zadaniem niż raz na zawsze „zadekretowanym” komplementem.

Dojrzewanie wiary to także dojrzewanie do świadczenia jej miłością. Osobny to temat, znów wart obszerniejszego komentarza. We wszystkich pielgrzymkach rdzennie chrześcijańska dialektyka: „wiara – miłość” była, rzecz jasna, obecna. Ale układała się różnie, różnie zwłaszcza traktowana była wolność, wpisana immanentnie w tę dialektykę, jako że wiara stanowi wyzwanie dla wolności, jej wypełnieniem zaś jest właśnie miłość. Nie trzeba nikogo przekonywać, jak ważne i tu są doświadczenia najnowszej historii Polski: przemiany polityczne i ich religijne uwikłanie, reforma gospodarcza, dobrobyt jednych, dotkliwa bieda innych.

Po drugie, miałbym ochotę rozwinąć komentarz do słowa DZIĘKOWAĆ, u ks. Węcławskiego najkrótszy. Nie jesteśmy dziś tak skłonni do optymizmu, jak byliśmy dziesięć lat temu, sporo entuzjazmu z nas wyciekło wskutek przeróżnych, często bolesnych i długotrwałych perturbacji polityczno-ekonomicznych – ale przecież mamy doprawdy za co Bogu i wielu ludziom dziękować. Jest coś niepokojącego w naszej skłonności do wiecznego narzekania, do licytowania się, komu gorzej. Niepokojące to, bo niesprawiedliwe. Bardziej jeszcze niepokojące, bo wdzięczność jest korzeniem miłości, jej główną „racją”. Tak w każdym razie uczy nas Pismo Święte: „Umiłowani, jeśli Bóg nas tak umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować” (1 J 4,11). To „prawo wdzięczności” ma sens teologiczny, moralny i psychologiczny. Sens teologiczny odnajdujemy między innymi we wprowadzeniu do Dekalogu (por. Wj 20,2). Bóg, który wywiódł Izraela „z ziemi egipskiej, z domu niewoli”, ma prawo – po ludzku mówiąc – być „Bogiem zazdrosnym” i domagać się posłuszeństwa od swego wybranego Ludu.

Warto też zwrócić uwagę na związek pomiędzy dwoma zdaniami Magnificat: „Wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny” i „Święte jest imię Jego”: świętość swą Bóg objawia przez wielkie rzeczy, które człowiekowi czyni. Przyjęcie z wdzięcznością Jego darów jest drogą poznania Jego świętości. Ma to „prawo wdzięczności” sens moralny. Wprawdzie wdzięczność to nie zapłata i redukowanie jej do ściśle pojętej sprawiedliwości oznaczałoby przekreślenie tego, co dla niej najbardziej charakterystyczne i w niej najpiękniejsze, ale brak wdzięczności jest aktem niesprawiedliwości, i to bardzo poważnym, pociągającym za sobą konsekwencje w wymiarze wiary. Znamienny jest finał uzdrowienia dziesięciu trędowatych: Samarytanin dopiero po tym, gdy wrócił, aby podziękować, słyszy: „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła” (Łk 17,19). Czy wyłącznie o uzdrowienie z trądu Chrystusowi chodzi? Dlaczego tylko Samarytanin te słowa słyszy – i dlaczego słyszy je teraz dopiero, po dyktowanym wdzięcznością powrocie do Chrystusa? Ma to prawo wreszcie sens psychologiczny: bez świadomości doznanego dobra, tylko poprzez doświadczenie czyjejś bezinteresownej życzliwości i płynącej stąd spontanicznej wdzięczności człowiek uczy się naprawdę kochać innych.

Po trzecie, warte dalszej refleksji jest słowo WYBACZYĆ. Przemiany i spory ostatnich lat uwikłały to biedne słowo w gąszcz politycznych rozgrywek, ukrytych intencji, resentymentów, nadużyć. Obijamy się o naiwność z jednej strony, a brak miłosierdzia z drugiej. Nie ma tu prostych rozwiązań, zamykających się w jakiejś dobrej procedurze lustracyjnej. Nie chodzi przecież ostatecznie o lustrację ściśle legalnie pojętą (i skazaną, zdaje się, na notoryczne niepowodzenie), ale o nawrócenie i pojednanie, którego nie da się ani rozpocząć, ani zamknąć w kategoriach czysto politycznych. Być może, jednym ze słów proponowanego przez ks. Węcławskiego „popielgrzymkowego katechizmu” powinno być „Pojednanie”. To przecież nie przypadek, że jedyną z siedmiu próśb Modlitwy Pańskiej skomentowaną przez Mistrza jest prośba „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” (por. Mt 6,14). Co się naprawdę kryje za „odpuszczamy naszym winowajcom”? Źle, gdy cały temat lustracji, pogodzenia sprawiedliwości z miłosierdziem itp., traktowany jest tak, jak gdyby dotyczył tylko „ich”, a „naszym” zadaniem miałoby być tylko to, by nie dać się oszukać „ich” perfidnym (trzeba przyznać, że niekiedy bardzo perfidnym) oszukańczym zabiegom. Źle również, gdy cały problem przebaczenia i pojednania sprowadzamy do zdawkowego uznania własnych win, „na wszelki wypadek”, w imię tego, że wszyscy jesteśmy grzesznikami. Chodzi – być może – najpierw o to, czy i jak bardzo  mnie  osobiście  brakuje tych, którzy są „po drugiej stronie”, czy ja sam czuję się przez ich nieobecność zubożony. Niełatwe to...

 

 

 

 

 

do góry

 

© 2000 Tygodnik Powszechny
Szczegółowe informacje o Redakcji; e-mail: redakcja@tygodnik.com.pl