Siedem słów

KS. TOMASZ WĘCŁAWSKI

 

Chciałbym zaproponować rozmowę o miejscu, na którym znaleźliśmy się jako Kościół Boży w Polsce dzisiaj. Jej odniesieniem są przeżycia czerwca tego roku – to, co się ujawniło podczas spotkania dzisiejszej Polski z Janem Pawłem II. Jej odniesieniem jest także to, co prawie dwa lata temu Ojciec Święty powiedział w trzech przemówieniach do polskich biskupów, z okazji ich wizyty ad limina apostolorum. To, co Jan Paweł II mówi i wskazuje, jest podstawą refleksji, którą proponuję, jego słowo nie będzie jednak w niej obecne bezpośrednio (np. w postaci cytatów z wypowiedzi papieskich).

Taki sposób postępowania przyjmuję świadomie. Myślę mianowicie, że zaraz na początku trzeba powiedzieć rzecz najtrudniejszą i najważniejszą, nawet jeśli zabrzmi to trochę niepokojąco: Powinniśmy uwolnić się od „papieskiego” wymiaru i charakteru wspólnego przeżywania tego, że jesteśmy Kościołem w Polsce dzisiaj.

Oczywiście nie chodzi tu w żadnej mierze o zakwestionowanie oparcia Kościoła (w Polsce jak wszędzie) na wierze i autorytecie Piotra. Nie chodzi też bynajmniej o pomniejszanie znaczenia, siły i wielkości wizji uosobionej w obecnym jego Następcy.

Chodzi o bardzo silne i w moim przekonaniu coraz bardziej niebezpieczne uzależnienie naszego kościelnego stylu bycia – przynajmniej w jego wymiarze ogólnopolskim – od tego punktu odniesienia, którym jest Jan Paweł II. Mówiąc najkrócej: chodzi o to, żeby naprawdę ważniejsze było to, co Papież nam mówi i pokazuje, niż że to on do nas mówi i że z nim patrzymy na nasze sprawy. Niebezpieczeństwo nie tkwi więc bynajmniej w wielkości daru, którym jest Papież. Niebezpieczeństwo nie tkwi też w powszechnym uznaniu, z jakim dar ten jest przyjmowany – zwłaszcza wtedy, kiedy Jan Paweł II jest z nami blisko i bezpośrednio.

Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że o rzeczach dla naszego bycia Kościołem fundamentalnych mówi praktycznie biorąc tylko sam Papież, a nauczanie lokalne (w szczególności nauczanie biskupów) „dopowiada” konsekwencje, zwłaszcza moralne, tego, co słyszymy od Jana Pawła II. Niebezpieczeństwo tkwi więc w tym, że Papież mówi i robi za nas to, co właściwie należy do nas tu na miejscu i na co dzień, a zarazem w tym, że taka jego obecność z natury rzeczy jest nam dana tylko na pewien czas. Co będzie, kiedy ten czas minie? Wprawdzie wydarzenia czerwca ’99 – zwłaszcza Kraków i Gliwice – pokazały również w tym wymiarze, „że nie jest tak źle, jak się powszechnie uważało” (ks. Eligiusz Piotrowski, „Chrześcijanie z F3”, „TP” 28/99), to nas jednak nie zwalnia z żadnego wysiłku, z żadnego pytania i z żadnego nam przeznaczonego zadania.

Na tym miejscu powtórzę też, co napisałem bezpośrednio po pielgrzymce: „Najsilniejszym i najgłębszym wrażeniem z tych dni jest dla mnie (...) duch, który pojawił się na krakowskich Błoniach wobec nieobecności Jana Pawła II. Chodziło o niego – ale przecież nie tylko. Chodziło też o to, po co naprawdę przyszli wszyscy ci ludzie – wielu z nich jak owce nie mające pasterza. Odpowiedź na to pytanie – a nie wolno jej udzielać pospiesznie i bez zastanowienia – jest dzisiaj najważniejszym zadaniem wszystkich, którzy czują się odpowiedzialni za Kościół w Polsce” („Ale nam się wydarzyło”, „TP” 26/99).

To, co powiem dalej – jako początek takiej odpowiedzi – będzie miało charakter zupełnie rudymentarny. Wydaje mi się jednak, że nie posuniemy się dalej, jeśli nie zaczniemy raz jeszcze od początku.

Moją wypowiedź oparłem o siedem słów – prostych i zupełnie podstawowych. Wszystkie są odpowiedzią na pytanie, co mamy robić – mianowicie: wierzyć, pamiętać, wybaczać, przyjmować, dziękować, dawać, iść.

Słowa te układają się w rodzaj katechizmu. Jego oparciem jest to, co mieści się w słowie pierwszym: wierzyć. Wszystkie następne są konsekwencją. Dlatego katechizm ten można i trzeba dopowiadać według wezwania chwili. Oto moje dzisiejsze dopowiedzenie:

WIERZYĆ

Kościół Boży to ci, którzy wierzą w Jezusa ukrzyżowanego, który powstał z martwych, Mesjasza, Syna Bożego, Zbawiciela, i wierzą w to, że są prowadzeni przez Jego Ducha. Oparciem tej wiary jest doświadczenie Piotra i tych, którzy byli wokół niego. Jej kształtem – słowo i sakramenty zbawienia. Taka wiara jest pierwszym i absolutnie niezbędnym znakiem naszej chrześcijańskiej i kościelnej tożsamości. Każdy inny możliwy jej znak i wymiar może być z natury rzeczy tylko miejscowym i chwilowym dopowiedzeniem tego pierwszego i w żadnym razie nie może go zastąpić.

O tym trzeba wciąż na nowo mówić – i to tak, żeby ten fundament wiary, bez którego Kościoła nigdzie nie ma, był zarazem punktem wyjścia i punktem odniesienia (to jest osądem) każdego naszego nowego kościelnego działania.

Jeśli to się komuś wyda oczywiste, a przypominanie o tym zbędne, niech się zastanowi, dlaczego to podstawowe słowo zarówno w wysokim, jak też w „niższym” nauczaniu Kościoła w Polsce jest prawie nieobecne – może jedynie z wyjątkiem języka liturgii. Od dwu tysięcy lat jest ono przedmiotem zastanowienia i wysiłku, dialogu i sporu ludzi wezwanych do bycia Kościołem.

O istocie tego wysiłku przeciętny chrześcijanin w Polsce ma jednak bardzo niewielkie pojęcie (wielu nieprzeciętnych polskich chrześcijan zresztą też). Dlaczego? Odpowiedź jest stosunkowo prosta: Oczywistość, o której się nie mówi, przestaje być oczywistością – schodzi w cień, zostaje zredukowana i zastąpiona tym, o czym się mówi. Wielu ludzi w Polsce utożsamia się z wiarą rozumianą jako religijność organizująca podstawy całego ich życia i działania; wielu utożsamia się z instytucjami i dziełami Kościoła (na poziomie mniejszych lub większych wspólnot – parafialnych, diecezjalnych czy zakonnych), wielu (młodych, ale nie tylko) utożsamia się z Jezusem jako swoim Panem, wielu z Maryją, Królową Polski, i z duchem maryjnej pobożności – bo o tym wszystkim mówi się dostatecznie głośno i wyraźnie, podobnie jak o podstawowych wymaganiach moralnych chrześcijaństwa.

Jednakże ci sami ludzie zapytani o to, czy utożsamiają się ze śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa jako początkiem ich chrześcijańskiego powołania, stają bezradni. O tym, jak to się stało i dzieje, że jesteśmy Kościołem, co to znaczy, że jesteśmy nim w Polsce dzisiaj, co jest źródłem i oparciem, a co jest Bożym zamierzeniem i celem naszego wspólnego istnienia i działania w Kościele, tego poza Papieżem do wszystkich Polaków prawie nikt nie mówi. Jeszcze raz zapytam: Dlaczego? Paweł powiada: „Uwierzyłem, dlatego przemówiłem”. Czyśmy nie uwierzyli? Czy nie pamiętamy, w co wierzymy najpierw?

Wierzyć, to znaczy także

PAMIĘTAĆ

„Ten stary dąb tak urósł, a wiatr go żaden nie obalił, bo korzeń jego jest Chrystus” (Piotr Skarga, „Kazania Sejmowe” IV / Jan Paweł II, Warszawa 2 czerwca 1979). O tym pamiętać mamy na pierwszym miejscu.

Co to znaczy: „korzeń jego jest Chrystus”, można wydobyć z samego serca wyznania wiary. Jednakże wyznanie wiary nie jest bezcielesne i nie istnieje w pustej przestrzeni ponad i poza historią. Ma ono kształt i kolor, i smak, i zapach doświadczeń wielu ludzi, którzy je ukształtowali. Miejsce tego korzenia, którym jest Chrystus, w naszym wspólnym doświadczeniu określają także sprawy i osoby, wydarzenia i przeżycia nie związane wprost z chrześcijańskim wyznaniem wiary. Dlatego znaleźliśmy się z Papieżem na tylu miejscach w przestrzeni – także w przestrzeni czasu i w przestrzeni ducha – ważnych, bo z nich wyrasta to, czym dzisiaj jesteśmy.

Nie muszę tu wymieniać wydarzeń, miejsc i symboli z narodowej przeszłości, które zostały przypomniane. Zostały one przypomniane w związku z Dobrą Nowiną Jezusa Chrystusa. To trzeba powiedzieć tylko tak, najprościej: w związku z Dobrą Nowiną. Wszystkie znane i często powtarzane słowa o Polsce chrześcijańskiej i zawsze wiernej – choćby były nie wiem jak prawdziwe – nie wystarczą, jeśli nie przeżyjemy ich tacy, jacy dzisiaj jesteśmy, w nie tylko symbolicznej i duchowej, ale namacalnej i odczuwalnej łączności z Polską dzisiejszych Polaków.

Związek naszej historii i pamięci z Dobrą Nowiną Jezusa nie polega tylko na tym, co w nieco dziwacznym języku nazywa się „kulturotwórczą rolą ewangelii i chrześcijaństwa”. Związek ten nie wyczerpuje się też we wzlotach ludzkiego ducha, pobudzonego duchem ewangelii, i nie sprowadza się jedynie do tego, co w chrześcijańskich dziejach Polski się udało. Związek ten jest jeszcze ważniejszy, a jego dostrzeganie jeszcze bardziej potrzebne wszędzie tam, gdzie się nam nie udało. Są całe wielkie obszary polskiego życia, których to dotyczy. O nich też i o nich tym bardziej mamy pamiętać.

W języku biblijnym pamięć wiąże się z bojaźnią Bożą – nie z lękiem, ale z bojaźnią Bożą, którą trzeba rozumieć jako poczucie odpowiedzialności i gotowość wzięcia na siebie ciężarów, które właściwie należą do innych. Kościołem Bożym jesteśmy tym bardziej, im bardziej jesteśmy do tego zdolni. Zadaniem wszystkich, którzy ten Kościół tworzą, a zwłaszcza tych, którzy mają prawo i obowiązek przemawiać w jego imieniu, jest nauczyć się języka, w którym taka pamięć i odpowiedzialność dochodzi do głosu w sposób dla wszystkich czytelny. To nie jest łatwe zadanie. Największym naszym wrogiem jest w tej dziedzinie pokusa moralizowania. Mamy pamiętać i mamy brać odpowiedzialność za wszystkich i za wszystko – to znaczy mamy się nawzajem upominać. Ale to upomnienie nie ma być moralizatorstwem. Jako takie nie mogłoby liczyć na wiele.

Bóg sam udziela nam takiego upomnienia. Jego istotą jest obecność i działanie wśród nas ludzi, którzy wprawdzie dobrze wiedzą, ile z tego, co jest, być nie powinno i jak wiele nie ma z tego, co powinno być – jak wiele się nie udało, jak wiele minęło, umarło i zmarnowało się bezpowrotnie – a przecież działają tak, jakby śmierci nie było. Inaczej mówiąc, to upomnienie ma kształt działania ludzi, którym ich wiara każe wbrew wszystkiemu czynić to, co kazał im czynić Jezus: łamać chleb na Jego pamiątkę – w każdym znaczeniu tego słowa.

Dzięki Bogu, także tam, gdzie mało kto się ich spodziewa, są wśród nas tacy ludzie. Nie powinno ich być, a są. Są także po to, żebyśmy wszyscy pamiętali i przyjmowali wezwanie do Kościoła Bożego, którego „korzeń jest Chrystus”.

WYBACZAĆ

„Jeśli nie wybaczycie ludziom, Ojciec wam nie wybaczy. Jak Pan wybaczył wam, tak i wy” (por. Mt 6,15 i Kol 3,13). Dla każdego z nas wybaczenie jest rzeczą trudną; tym trudniejszą, im silniejsze jest w kimś poczucie zagrożenia, braku należnego uznania, niedocenienia i krzywdy – kompensowane zazwyczaj nie do końca świadomą pogardą albo przynajmniej lekceważeniem okazywanym innym.

Musimy umieć sobie powiedzieć, że nasza wspólna historia osadziła w nas również takie właśnie uczucia wobec siebie samych i innych. Zapewne nie wszyscy Polacy są nimi obciążeni równie mocno. Są wśród nas ludzie naprawdę wolni. Jednakże przytłaczająca większość z nas nie cieszy się tym rodzajem wolności i wcale nie bardzo go pragnie. Jak bardzo obolała to jest sprawa, o tym świadczy między innymi niepokój i skrępowanie u jednych, a złośliwa satysfakcja u innych, kiedy mowa o dawnych i niedawnych winach ludzi Kościoła. Te same niszczące uczucia trawią nas i naszą wolność także na różnych pomniejszych płaszczyznach publicznych i prywatnych. Kto nie wierzy, niech uważnie posłucha, co, a zwłaszcza j a k ludzie wokół niego mówią o innych.

Owszem: łatwo nam, czasem nawet nazbyt łatwo, wybaczać zło, ale trudno wybaczyć konkretnemu człowiekowi. Dlatego też, kiedy tylko ktoś nam mówi o wybaczeniu i prośbie o wybaczenie, tak łatwo pojawia się warunek, żeby ci, którym mamy wybaczyć, i z którymi mamy się pojednać, najpierw sami przyznali się wobec nas do winy.

Warunek ten wydaje się w pierwszej chwili zupełnie słuszny – przecież nie ma prawdziwego pojednania bez prawdy o tym, co się stało. Zwróćmy jednakże uwagę na to, że Bóg, który nam pierwszy wybaczył, oczekuje od nas prawdy – to znaczy uznania naszej winy, ponieważ nam wybaczył. Formuła sakramentalnego rozgrzeszenia wypowiadana jest po naszym wyznaniu win, ale mówi o tym, co się stało, zanim jeszcze nasze winy zostały popełnione i dlatego zanim się do nich przyznaliśmy: „Bóg Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła”.

Gotowość do wybaczenia, które dla naszych winowajców ma być znakiem i wezwaniem do nawrócenia, jest miarą dojrzałej wiary i prawdziwego poczucia własnej godności. Właśnie dlatego wybaczać, to znaczy również o wybaczenie prosić i wybaczenie przyjmować. To nie jest sprawa odczuć i emocji, pobłażliwości czy wymagań, chęci albo niechęci. To jest sprawa porządku świata, do którego zostaliśmy wezwani w Jezusie Chrystusie – to znaczy sprawa Kościoła, bo Kościół jest tym właśnie porządkiem świata, do którego zostaliśmy w Nim wezwani.

W naszej niedawnej historii są prawdziwie prorocze znaki zrozumienia istoty wezwania, o którym tu mowa – na pierwszym miejscu „wybaczamy i prosimy o wybaczenie” biskupów polskich wobec biskupów niemieckich z roku 1965, wciąż jeszcze nie do końca zrozumiane i przyswojone (i przez Niemców, i przez Polaków). Jeśli nie zdobędziemy się na wysiłek, żeby zrozumieć, o co tu naprawdę chodzi, i jak wielka wolność jest w przebaczeniu, do którego wszyscy jesteśmy wezwani, rozminiemy się z lekarstwem dla naszych chorych dusz.

PRZYJMOWAĆ

Chodzi o przyjmowanie tego wszystkiego, z czym przychodzi do nas Bóg – ale to realnie znaczy, że chodzi na pierwszym miejscu o przyjmowanie ludzi, którym Pan Bóg pozwolił być tutaj z nami, przez których do nas chce przemawiać i nas zbawić. Najbardziej nieszczęsną właściwością życia społecznego w Polsce jest głęboko zakorzeniony odruch dzielenia ich na „swoich” i „nie-swoich”. Swoich potrzebujemy, żeby czuć się swojsko i żeby sobie „przyswajać” to, co z takich czy innych względów wydaje się nam pożądane. „Nie-swoich”, żeby było wiadomo, przez kogo nam się wciąż jeszcze tyle nie udało.

A jest przecież pewien poziom, na którym taki podział nie obowiązuje. Jest pewien poziom, na którym dobrze się rozumiemy. Jest pewien poziom, na którym można rozmawiać także z tymi, którzy nie bardzo mieszczą się wśród nas, swoich – to jest także z tymi spośród nas, którzy nie bardzo się mieszczą w zwyczajnym porządku życia kościelnego. Ilu takich jest? To pewnie można policzyć. Jednak nie o liczenie tu chodzi. Chodzi o pragnienie i oczekiwanie, żeby ktoś znalazł drogę do nas wszystkich takich właśnie.

Bóg w Jezusie-Zbawicielu znajduje drogę do ludzi przez ludzi. Jeśli ktoś sądzi, że zbawi się wśród swoich, nie pozwalając, żeby nie-swoi wchodzili mu do swojskiej zagrody, naraża swoje zbawienie. Jeśli ktoś sądzi, że może się w Kościele Bożym obyć bez kogokolwiek z tych, których do niego wzywa Bóg w Jezusie – a On wzywa każdego – nie wie, czym jest to wezwanie. „Przyszedł do swego, a swoi Go nie przyjęli. Tym zaś, którzy Go przyjęli, dał moc, aby się stali dziećmi Bożymi” (por. J 1,11.12).

DZIĘKOWAĆ

My mamy za co być wdzięczni. Można by długo wymieniać powody do wspólnej narodowej wdzięczności, nie mówiąc już o tym, za co może dziękować każdy i każda z nas z osobna. Powody te trzeba umieć dostrzec i uznać – dlatego wdzięczność jest również zadaniem – i to wcale nie najłatwiejszym. Kto to zadanie podejmuje, kto gotów jest dziękować nie tylko za rzeczy łatwe i miłe, ale także za rzeczy trudne do przyjęcia, jeśli tylko jest w nich dostrzegalne dobro, wchodzi na tę samą drogę, którą do każdego z nas przychodzi Boże zbawienie. Wdzięczność jest lekarstwem – i to działającym na te same chore miejsca w nas, o których mowa była już w związku z wybaczeniem. Najważniejsze codzienne dzieło Kościoła Bożego nazywa się dlatego: wdzięczność (eucharystia).

DAWAĆ

Nie ma wśród nas nikogo, kto nie miałby co dać. Nie ma w życiu chwili, w której nie mielibyśmy niczego do dania. Nie ma też okoliczności, w których nie byłoby komu dawać. Jasne, że dawać trzeba mądrze i że szczodrość nikogo nie zwalnia z odpowiedzialności.

Ludzie wierzący w Polsce umieją i chcą dawać – także w najprostszym wymiarze materialnym. Świadczą o tym nie tylko przyzwoicie utrzymane kościoły i domy parafialne, wielkie dzieła ogólnopolskie czy pomoc udzielana potrzebującym w Polsce i za granicą za pośrednictwem Caritas, ale także szybki rozwój skromniejszych dzieł miłości wszędzie tam, gdzie dobrze pokazano ich sens i gdzie nie ma wątpliwości co do zgodnego z przeznaczeniem użycia tego, co ludzie w nie włożą. Łatwo też zauważyć, że dar jest tym większy i ofiarność tych, którzy takie dzieła wspierają, tym bardziej oczywista, im większa i bardziej wielkoduszna praca włożona w zagospodarowanie dóbr w ten sposób zgromadzonych.

Dotyczy to zarówno darów duchowych, jak i materialnych. Ta druga dziedzina wymaga jednak dzisiaj w Polsce jasnych i mocnych słów ze strony wszystkich, którzy czują się odpowiedzialni za przyszłość Kościoła. Pisałem już w „Tygodniku” o niepokoju – nie tylko moim – związanym ze sprawą gromadzenia środków na kościelne dobre dzieła. Nie chcę tego tutaj powtarzać. Ta moja wypowiedź ma inny charakter. Myślę jednak, że właśnie w takim tekście trzeba powiedzieć głośno także o sprawach w tej trudnej dziedzinie najtrudniejszych. Powiem o trzech – dwu na „nie” i jednej na „tak”.

Po pierwsze więc: nie wolno łączyć pochwał dla ofiarności wiernych w Polsce (słusznych) z zawstydzającym jej lekceważeniem albo, co gorsza, nadużywaniem – np. przez nachalne wyłudzanie ofiar, zmienianie intencji ofiarodawców, marnotrawienie ofiarowanych pieniędzy na nieprzemyślane inwestycje, nie mówiąc już o nieumiarkowanych osobistych korzyściach tych, którzy żyją z ofiarności innych.

Po drugie, nie wolno stwarzać wrażenia, że ludzie Kościoła uzależniają się od tych, którzy dysponują wielkimi pieniędzmi albo tym bardziej, że takim ludziom szczególnie sprzyjają.

Po trzecie, trzeba jasno mówić, co i dla kogo możemy razem dobrego zrobić. Nie bójmy się wyznaczać sobie wielkich celów. Jest nas dosyć, żebyśmy mogli razem objąć tych wszystkich ludzi i te wszystkie sprawy, którym nasza wielkoduszność w dawaniu, ratowaniu i budowaniu potrzebna jest najbardziej.

IŚĆ

To najprostsze słowo jest najtrudniejsze – i to zarówno dla każdego z nas z osobna, jak też może jeszcze bardziej dla Kościoła jako całości. Kościół wszędzie, a w szczególności w Polsce (zwłaszcza wtedy, kiedy rozgląda się wokół siebie po bliskich i dalszych krajach Europy), kuszony jest do tego, żeby zostać przy tym, co jest. Jest tyle rzeczy, przy których wolelibyśmy zostać – i wielu wydaje się, że zostać przy nich byłoby dobrze.

Bardzo łatwo pojawia się wtedy słowo o wierności dziedzictwu chrześcijańskiemu i narodowemu, wielkiej tradycji, korzeniom, wierze i pobożności ojców, krzyżowi i ewangelii. Słowo takie pojawia się słusznie. Jednak ci, którzy je wypowiadają, często nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylą sądząc, że słowo to pozwala lub, co więcej, nakazuje pozostać przy tym, co jest, że usprawiedliwia i uszlachetnia każdą niezgodę na zmiany.

Najłatwiej to objaśnić wracając raz jeszcze do dębu, który jest mocny, „bo korzeń jego jest Chrystus”. Chrystus to znaczy: nowe słowo dla każdego spotkanego nowego człowieka, taka wędrówka, że nie ma gdzie głowy skłonić, a w końcu wejście w ciemności śmierci, w których nie widać, że po drugiej stronie będzie jeszcze więcej życia. Tylko w ten sposób, tylko jako Ten, który idzie i niczemu nie pozwala się zatrzymać, On jest ten sam wczoraj, i dziś, i na wieki. Jeśli w to nie uwierzymy, jeśli nie pozwolimy sobie zabrać tego, co się nam spodobało, w czym zasmakowaliśmy, co wydaje się święcie potrzebne, wszyscy razem pomrzemy.

Może ktoś słusznie zarzucić, że takie rzeczy łatwo mówić, jak długo nie trzeba decydować, co konkretnie mielibyśmy zostawić, od czego odstąpić, co zmienić. Odpowiem tak: kiedy mówimy „trzeba iść”, nie chodzi o tworzenie listy pożądanych i niepożądanych zmian i odstępstw od tego, co było dotąd. Chodzi o naszą wolność od nas samych i od pułapki bardziej lub mniej „świętego” przekonania (zwykle nie wypowiadanego głośno), że co się podoba nam, podoba się i Bogu, a co się nam nie podoba, Jemu też się podobać nie może. Kto chociaż trochę zna historię Kościoła – także historię Kościoła w Polsce – wie, ile szkody wyrządziło i wciąż wyrządza takie przekonanie.

Kościół Boży to ci, którzy wierzą w Jezusa ukrzyżowanego, który powstał z martwych, i wierzą w to, że są prowadzeni przez Jego Ducha. „Dosyć. (...) Wstańcie, chodźmy” (por. Mk 14,41.42).

Ks. Tomasz Węcławski

 

Trzeba iść – Debata TP wokół Siedmiu słów: ks. Adam Boniecki, Jarosław Gowin, bp Kazimierz Nycz, ks. Artur Stopka i ks. Tomasz Węcławski.

Kolejne glosy – ks. Andrzej Szostek, ks. Tomasz Słomiński.

 

 

 

 

 

do góry

 

© 2000 Tygodnik Powszechny
Szczegółowe informacje o Redakcji; e-mail: redakcja@tygodnik.com.pl