Wokół Siedmiu słów
Trzeba się na-wrócić
KS. TOMASZ SŁOMIŃSKI
Kościół w Polsce nie potrafi się uwolnić od kontekstu
obecnego pontyfikatu. Popadł w pułapkę kontekstualną, z wierzchu świątobliwą,
ale świątobliwość owa wyraża się co najwyżej w tym, że rodzi święty spokój, o
tyle niebezpieczny, że bogobojnie zwalnia z wierzenia wiarą Chrystusową, a
opiera się na wierze tego właśnie Piotra.
Tekst ks. Tomasza Węcławskiego woła o zmiany, które należy
rozumieć jako dostrzeżenie szansy w reformie soborowej. Kościół w Polsce nie
przeżył jej wtedy, gdy inne Kościoły o nią się kłóciły, spierały i ze względu
na nią malały w liczbie, lecz wzrastały wewnętrznie. Z tego względu, po ponad
trzydziestu latach od zakończenia Vaticanum II nasza sytuacja nie przypomina
nawet tego, co w komiczny sposób przedstawił David Lodge w powieści „British
Museum w posadach drży”. Oto na spotkanie z biskupem, spotkanie dotyczące
Soboru (akcja rozgrywa się w czasie trwania obrad), jedzie młody wikary,
przedstawiciel duchowieństwa londyńskiego (to więc nie prowincja!): – Och,
jakiś włoski biskup wygłasza odczyt o Soborze dla księży z naszej diecezji –
mówi. – Z każdej parafii zaproszono po jednym księdzu, a więc ciągnęliśmy losy,
i przegrałem.
On przegrał.
Można biadolić nad londyńskim księdzem, ale w jego postawie
widać jakiś spór, jakieś napięcie, w każdym razie nie obojętność. To, w co
wchodziły lokalne Kościoły na Zachodzie trzydzieści lat temu w poczuciu dramatu
i napięcia, nam tu zostało oszczędzone, lecz oznacza to tylko tyle, że nie
przejęliśmy się Soborem niemal wcale – poza zmianami liturgicznymi przyjęliśmy
wszystko obojętnie i jakby jako nie nasze sprawy (w końcu mieliśmy komunizm na
głowie). Przyjęliśmy je dopiero w osobie Jana Pawła II i, co wydaje się poważnym
grzechem wobec Soboru jako takiego, uznaliśmy za jego (obecnego papieża)
dzieło; za sprawę, która dzieje się dzięki niemu. W takiej sytuacji mamy do
czynienia nie z wiarą, którą wyznajemy we wspólnocie rozumiejącej siebie ze
względu na Chrystusa Pana, ale z idolatrią, którą sycimy się coraz mniej
ekstatycznie, bo z każdym idolem dzieje się podobnie – zapotrzebowanie na niego
słabnie. Jeśli nie ma wiary wspólnoty, jest jarmark odpustowy – targowisko
quasi religijnych zachowań wyrażających się w podwiązywaniu (nawet nie przywiązywaniu) się do tradycji
ojców, czego dziedzictwem ma być – nie wiadomo skąd i dlaczego – zamknięcie na
Prawdę przychodzącą skądinąd, bo przecież przychodzić może ona tylko w jeden
sposób i od zaufanych ludzi, a przede wszystkim w wykorzystywaniu moralności
jako sprawdzianu autentycznej wiary. W ten sposób łatwo podzielić świat na ich
i naszych (rozpatrując sprawę w kategoriach społeczno-politycznych), a nadziei
na zbawienie wszystkich ludzi zamknąć usta (w kategoriach
soteriologiczno-ekumenicznych).
„Trzeba iść” rozumiem zatem najpierw jako „trzeba na-wrócić
się”, jakkolwiek smutne to i wstydliwe. W takim razie to, co robimy i jak
jesteśmy Kościołem w Polsce dzisiaj (także będąc Kościołem po dopiero co
zakończonym Synodzie), można spokojnie urwać w pół słowa i zacząć od Słowa, które
jest na początku w doświadczeniu wiary.
|